Bezsenne noce, senne dni


Od lat pracowałam nocą. Noc przychodziła do mnie z energią, weną, a przede wszystkim z ciszą i spokojem. Noc od zawsze kojarzyła mi się z czasem, który mam tylko dla siebie – kiedy cały świat już śpi, kiedy nikt nie przeszkadza, nic nie rozprasza, nic się nie dzieje. Świat się dostosował do mojego funkcjonowania – mąż zawoził dzieci do szkoły, znajomi nie dzwonili przed południem, nawet listonosz nie pukał do drzwi przed trzynastą. To nocą czułam najwięcej energii do działania. Byłam tak przyzwyczajona, że choć czasem chciałam, to nie potrafiłam zasnąć przed czwartą nad ranem. Zdarzało się, że kładłam się spać o świcie, a nawet – jeśli miałam coś ważnego na drugi dzień z rana – wcale nie kładłam się spać. Zaczęłam jednak dostrzegać, że czas jakby się kurczy (jestem mamą – mam więc mnóstwo innych obowiązków prócz pracy zawodowej). Okazywało się, że przez funkcjonowanie nocą dzień stawał się zdumiewająco krótki. Ot, wstałam, wypiłam kawę, odpowiedziałam na maile, wykonałam kilka telefonów i trzeba już było jechać po dzieci, zrobić zakupy, zorganizować obiad, zawieźć na zajęcia dodatkowe. I nagle przychodził wieczór.

Nadszedł czas, kiedy poczułam, że chcę zmiany. Że tej zmiany domaga się mój organizm, że zaczynam się źle czuć funkcjonując w ten sposób – trochę jak zombie. Bo przecież bezsenną noc trzeba odespać – a wtedy śpi się do południa. I mimo że odsypiałam, to budziłam się zmęczona, wciąż chciało mi się spać. Rozkręcałam się dopiero na wieczór.
Niełatwo jest się przestawić, kiedy coś wejdzie ci w krew. Niełatwo jest pokonać nawyki. To czasem jak walka z wiatrakami, syzyfowa praca, którą wykonujesz, a i tak po pewnym czasie kończysz tam, gdzie zacząłeś. Podejmowałam wiele prób, z różnym skutkiem. Czasem udawało mi się wytrwać trzy, cztery dni, czasem tydzień. Nie chcę zliczać, ile prób podjęłam, ile zaliczyłam w tym temacie porażek. Nie chcę zliczać ile to wszystko trwało tygodni, miesięcy, może nawet lat. Ważne, że dziś chyba jestem już na prostej i wreszcie mogę powiedzieć, że się udało!

Co zadziałało?
Próbowałam różnych sposobów. Najpierw tych najprostszych, intuicyjnych, czyli na przykład nie kładłam się spać, żeby dotrwać do wieczora i zasnąć ze zmęczenia około dwudziestej. Wtedy wstawałam o czwartej i dalej miałam swoją ukochaną noc, a jednak przede mną był dzień. To było świetne, ale nie udało mi się tak funkcjonować zbyt długo, bo jakoś tak naturalnie przesuwałam godziny, w których kładłam się spać, a zarazem te, w których wstawałam. Skończyło się na zwyczajowym: piąta rano-trzynasta w południe.
Zaczęłam oglądać dziesiątki poradników na YouTube: Jak nauczyć się wstawać rano. Ludzie mają naprawdę ciekawe metody! Odstawiać budzik daleko od łóżka (robiłam to, nie zadziałało), chlusnąć sobie w twarz zimną wodą jeszcze w łóżku (nie próbowałam, aż tak zdesperowana chyba nie byłam), zrezygnować z funkcji drzemki (nie udało się), odliczać do pięciu (próbowałam, nic z tego), ćwiczyć (no cóż, też nie dałam rady).

Potem, kiedy podczas jednego ze spotkań autorskich wspomniałam o moim nawyku zasypiania nad ranem, dziewczyny z księgarni poleciły mi książkę : „Siła nawyku” (Charles Duhigg). Przeczytałam ją pełna nadziei, że to jest to, co mi pomoże. Rzeczywiście, to świetna książka, zawiera wiele ciekawych informacji. I z początku czułam się zmobilizowana. Ponoć żeby zmienić swój nawyk potrzeba jest 21 dni. Wystarczyło mi sił na… tydzień? Może dwa. Bo trafiła się impreza, jakieś urodziny czy wesele i znów mój cykl został przez tę jedną noc zaburzony.

A człowiek ma taką naturę, że jak już się trochę podda, to przestaje mu zależeć. Więc kolejne tygodnie trwałam w bezczynności, szczęśliwa, że noc znów jest moja.
Możecie zapytać: Skoro byłaś w tym szczęśliwa, to dlaczego chciałaś zmiany? Dlaczego chciałaś się unieszczęśliwić?
Ano, to było tak, że czułam się szczęśliwa nocą, natomiast w dzień znów nachodziły mnie gorzkie myśli, że tracę dzień, męczyło mnie poczucie bezsilności. Zaczęła narastać we mnie frustracja, że nie potrafię dokonać tej zmiany. Halo! Jak to? Ja nie potrafię??

Uparcie więc próbowałam znów i znów. Nie przejmowałam się porażkami, wierząc, że w końcu się uda. Aż wreszcie trafiła się okazja, by wykorzystać, a przynajmniej spróbować wykorzystać potencjał 21 dni. Dwa tygodnie wakacji podczas których postanowiłam nie pracować, nie pisać (a ponieważ pisałam do tej pory głównie nocą, to samo to postanowienie zwolniło mnie z obowiązku niespania w nocy), postanowiłam też wstawać na każde śniadanie (wcześniej bywało różnie, zazwyczaj nie wstawałam i jadłam później cokolwiek), postanowiłam też nie balować (z wiadomych względów ;) ). Wiedziałam, że jeśli to wszystko by się udało, to po powrocie do domu zostanie już tylko 7 dni, by osiągnąć upragnione 21.
Czy było łatwo? Nie! Wręcz przeciwnie: zmuszałam się, by wytrwać w tej nowej codzienności, zmuszałam się, żeby wstać na śniadanie albo żeby po nim nie uciąć sobie jeszcze drzemki. Zmuszałam się, żeby położyć się spać najpóźniej o północy i żeby zasnąć (co staje się trochę prostsze kiedy wcześniej wstajesz), zmuszałam się, żeby nie czytać, nie pisać, nie przeglądać fejsa. Nie robić późnym wieczorem już nic, co mogłoby przywołać mój mózg do trybu aktywności.
Zmuszałam się, ponieważ wiedziałam, że taka okazja (dwutygodniowe wakacje) szybko się nie powtórzy.
Po powrocie do domu jechałam na automacie. Żadnych wymagających aktywności późnym wieczorem. Dalej zmuszałam się by kłaść się wcześniej i wstawać wcześniej.
I podziałało!

Dwadzieścia jeden dni! Zgadza się!

Dziś mija miesiąc mojego dziennego trybu pracy. Może to za wcześnie, żeby obtrąbić pełny sukces, ale czuję się z siebie dumna! Czuję się świetnie w nowym trybie. Wysypiam się i wstaję wypoczęta. Może nie o szóstej, ale dziesiąta to już świetny wynik!
Uwielbiam noce. Uważam, że mają w sobie nieprawdopodobną magię. Zapewne będzie mnie do nich ciągnąć i prawdopodobnie nie raz ulegnę. Jednak mam nadzieję, że będą to wyjątki, a nie jak dotychczas reguła :)

Pozdrawiam wszystkie nocne marki! I wszystkie skowronki też!



Komentarze

Popularne posty