Zasiedziałam się

Bardzo chciałabym ćwiczyć. Coś. Cokolwiek. Ślęczenie godzinami przed komputerem nie wychodzi na zdrowie, szczególnie jeśli chodzi o kręgosłup. Zdarza mi się zmieniać pozycję i zamiast przy biurku, przenoszę się na kanapę – z laptopem, albo na łóżko i piszę w pozycji półleżącej. Ale to wciąż jest pozostawanie w jednej pozycji przez jakiś czas. Poza tym, wiele godzin w tygodniu spędzam w samochodzie (wożąc gdzieś dzieci i czekając na nie).
Siedzę też wtedy kiedy mogłabym nie siedzieć. Siedzenie uważam za przyjemne i niemęczące. Kiedy idę na spacer (zdarza się w weekendy) i w parku zobaczę ławkę od razu uaktywnia mi się tryb siedzenia. „ A może usiądziemy?” – proponuję natychmiast. Jeśli dzieci, które w tym czasie jeżdżą na rowerze, hulajnodze, rolkach czy czymkolwiek innym nie wyrażą takiej chęci (a najczęściej nie wyrażają), robię wszystko, żeby jednak jakoś je przekonać. „ A może pójdziemy na lody? A może chcecie pizzę?”. Tu zwykle jest lepiej i po jakimś czasie wreszcie udaje się usiąść.
Jednak bardzo chciałabym ćwiczyć. Ale mi się nie udaje. Jestem typem kanapowca i zwyczajnie nie znoszę ćwiczyć. Jedyną aktywnością, którą lubię jest jazda na rowerze. Niemniej wiem, że powinnam i że nawet jeśli nie lubię, to warto.
Wiadomo! Ale jak się zmusić?

Próbowałam już aerobicu. Chodziłam z sąsiadką, ale grupa była dość wygimnastykowana i kiedy one robiły trzydzieści powtórzeń jakiegoś ćwiczenia, ja po piętnastym kładłam się zmęczona na macie, zamykałam oczy i udawałam, że mnie tam nie ma. Wreszcie po kilku miesiącach zniknęłam na amen.

Potem próbowałam zumby, uznawszy że to będzie to, bo przecież lubię tańczyć. Niestety, znów dołączyłam do grupy, która ćwiczyła już od roku i natychmiast pogubiłam się w tych wszystkich krokach. One w prawo, ja w lewo, one dwa kroki w przód, ja w tym czasie obrót (bo mi się zdawało). Wprawdzie pocieszano mnie, że trochę to potrwa zanim załapię, ale moja motywacja skutecznie spadała. Chodziłam tam ze dwa miesiące, jednak kiedy odkryłam, że nie mam talentu do poruszania się synchronicznie z innymi – odpuściłam.

Następnie były próby biegania. Pierwsza próba porzucona z powodu wadliwego sprzętu do słuchania muzyki w słuchawkach (tak, to wystarczyło, żeby przestać biegać). Przy drugiej próbie wydawało się, że mam większą motywację i że się uda. Od jakiegoś czasu bowiem wielu moich znajomych biegało. Na fejsie widziałam ich treningi, a potem udziały w półmaratonach, maratonach. No i opowiadali, że tak wspaniale, że cudownie, że sama przyjemność i samo zdrowie. To są zwykli ludzie, nie jacyś sportowcy. Pomyślałam, że skoro oni potrafili, to ja też mogę. Nie zamierzałam brać udziału w maratonach, a jedynie biegać regularnie koło domu. Wydawało się proste. Kupiłam sobie odpowiedni strój i buty i zaczęłam. Ale to była późna jesień, wieczór, ciemno. Pobiegłam w stronę, gdzie nie ma chodników, uznawszy że tam będzie spokojniej, bez samochodów i ludzi. No i po kilkunastu metrach wbiegłam w błoto. Noga mi ugrzęzła. Przestało mi się podobać bieganie. Uznałam, że spróbuję znów wiosną. Ale wiosną zapomniałam. I nie biegam.

Innym razem kolega namawiał mnie na jogę. Mówił, że to świetne dla kręgosłupa, że nie ma szybkiego tempa jak w aerobiku czy zumbie, więc na pewno się nie pogubię. Za każdym razem kiedy się widzieliśmy, podkreślał, że joga jest fajna i on uważa, że to jest coś dla mnie. Wreszcie mnie przekonał. Kupiłam sobie śliczną różową matę do ćwiczeń, odpowiedni strój itp. Pojechałam na zajęcia próbne. Ale nie trafiłam. Krążyłam pod adresem, który zapamiętałam i nie było tam żadnego klubu jogi. Wróciłam więc do domu. Potem okazało się, że zwyczajnie pomyliłam ulice. Niby nic, można spróbować jeszcze raz. Ale po tym zdarzeniu pomyślałam, że joga widocznie nie była mi pisana i odpuściłam.

Kolejną próbą była siłownia. Wymyśliłam, że jeśli kupię karnet to na pewno będę chodziła. Pojechałam więc, umówiłam się z trenerem, następnie specjalną maszyną zważono mnie i zmierzono poziom tłuszczu. Wyszło na to, że dla maszyny mam 24 lata. Najpierw myślałam, ze to ściema, marketing, ale facet obok mnie – na drugiej maszynie – marudził właśnie, że jemu wyszło więcej, niż ma naprawdę. Chyba nie muszę więc mówić, jaka była moja radość z powodu własnych wyników. Od razu polubiłam siłownię! W dodatku trener ustawił mi takie ćwiczenia, które nie sprawiały żadnych trudności, nie czułam się po nich zmęczona. Chodziłam więc z początku w miarę regularnie i byłam szczęśliwa, że wreszcie znalazłam coś dla siebie. Po kilku tygodniach jednak przestało mi się chcieć, chodziłam już rzadziej, a do tego zaczęły mnie nachodzić wątpliwości. W programie ćwiczeniowym miałam bieżnię, przysiady, brzuszki i podnoszenie lekkich ciężarków. Pomyślałam, że przecież mogę to wszystko robić w domu. Najpierw pójdę na dwudziestominutowy marsz, a potem zrobię przysiady i brzuszki, ciężarki też w domu mam. A zatem po co mam się przygotowywać, jeździć gdzieś samochodem, by potem znowu wracać. Strata czasu, jak nic. Zrezygnowałam więc z karnetu. Jak można się domyślić, był to też koniec mojej przygody z ćwiczeniami. W domu zwyczajnie zapominałam, nie chciało mi się, nie miałam motywacji. Odpuściłam.

I to by było na tyle. Nie ćwiczę, ale wciąż chcę. Niedawno obejrzałam ciekawy filmik, na którym tłumaczono rewolucyjną japońską metodę wdrażania nowych nawyków, zwaną KAIZEN. Otóż, wedle twórcy tej metody, nie potrafimy robić rzeczy regularnie ponieważ wydają nam się one zbyt trudne, szybko się nudzimy, oczekujemy szybko wyników. Pół godziny czy godzina ćwiczeń to zbyt wiele dla kogoś, kto dotychczas nie ćwiczył. Perspektywa godziny zniechęca i powoduje że szybko odpuszczamy. A zatem, jak proponuje twórca należy skrócić ten czas do… minuty! Codziennie, w tym samym czasie, powtarzać założoną czynność, tylko przez minutę.
Just one minute, no more! ;)
Tutaj link do tego filmiku, może Wam się przyda: Metoda KAIZEN

Tak więc wrażam aktualnie brzuszki, codziennie przez minutę. :) Świetna metoda! Dzięki niej wreszcie zaczęłam regularnie ćwiczyć ;) Bułka z masłem!

Komentarze

Popularne posty